poniedziałek, 24 czerwca 2013

Wycinek

W drodze powrotnej z grilla, gdzie najmłodsze cycka nie chciało puścić, w związku z czym żołądek grał marsz żałobny przez blisko godzinę, zanim odessałam ssaka i oddałam ojcu [już najedzonemu] – mieliśmy podwójną jazdę: jazdę samochodem i jazdę w mózgu z powodu wycia najmłodszej. Dojechaliśmy jakoś [choć ostro wymęczeni]. Starsza urządziła cyrk, bo się kąpać w basenie u sąsiadek nie może. A nie może, bo dzień wcześniej miała gorączkę i tak jakoś matczyna intuicja mi podpowiedziała, żeby jeszcze poczekać. Na szczęście dzieci usnęły dość ładnie, więc były ze 2 godziny na relaks.
O 4 nad ranem wpadła do sypialni starsza „mamo, zimno mi”. Dotykam głowy i już wszystko wiem: 38,5, odkąd urodziła się starsza mam termometr w dłoni: sprawdzam termometrem pro forma j: jedno ucho 38,4 a drugie 38,6 – no to jesteśmy w domu. Dosłownie i w przenośni. .Oczywiście, gdy na dworze 30+ stopni, moje dziecko musi się rozchorować. Właśnie obudziła się młodsza – zapodać Sab Simplex i podać pierś. Ale najpierw przewinąć. Podczas karmienia zaczynam żałować, że przewinęłam. Znów przewijam. Ulewa w trakcie, wycieram. Starsza, dowiedziawszy się że zostaje w domu, nagle przestała być zmęczona, zaczęła się bawić. Głośnio. Nie wiem czy bardziej jej piskliwy głosik, czy moje stałe upominanie i uciszanie jej – obudziło młodszą. Starszą oddelegowuję do jej pokoju, niech się ubierze. Zaczyna śpiewać – głośno. Budzi tatę. Wstaję – starsza stoi na krześle, goła – a jakże – i nie może się zdecydować co ubrać. Pomagam, w tym czasie zaczyna wyć młodsza, więc ubieram na szybko, leginsy i skarpety zostawiam, niech sama dokończy. Biorę młodszą, idę na dół, wyjmuję tetry z suszarki, nastawiam suszenie na kolejną godzinę bo jeszcze wilgotne. Odkładam krzykacza do leżaczka – w tym czasie słyszę jak starsza cherla. Nic to.. zbieram naczynia, idę do kuchni i wstawiam zmywarę, kroję czosnek i cebulę w cienkie plastry. Wchodzi małż „o, robisz syrop… a po co Ci te korki w nosie?” „czytałam, że jak się zatka nos papierowymi korkami, żeby zapach nie drażnił, to się nie ryczy przy krojeniu cebuli”. Rada się sprawdziła. Zasypałam warstwy cukrem. Odstawić do ciepłego i ciemnego – hahaha bardzo śmieszne… kaloryfera przecież w upał nie włączę a jedyne pomieszczenia gdzie jest ciemno to garaż i kotłownia – ale tam chłodniej. Zawijam w ścierkę i wynoszę do kotłowni. Się musi jakoś zrobić, jakoś, jakoś… no nie ma wyjścia. Sok puści, może mniej niż zazwyczaj, ale powinno starczyć. No dobrze, to teraz koktajl, żeby mieć co popijać w ten upał. Durszlak? Szlag. Otwieram włączoną i pracującą już zmywarkę, wyjmuję ociekający wodą durszlak, zastępuję go miską ze zlewu. Truskawki umyte do miski hop, zasypać cukrem, zalać kefirem. „Mamoooooooo!” – wpada starsza z zakrwawioną chustką. „Mamooooo! Klew!!!!” „znowu dłubałaś w nosie…” „tak” „dobrze, że nie dokopałaś się do mózgu” „a co to jest mózg?” „no właśnie.. idź oglądaj Skubiego”. Malakser, mielę te truskawy. „Mamoooo! Dzidzia płacze!” „zaraz przyjdę”. Kończę, zlewam do 2 dzbanków, co mnie podkusiło żeby marzyć o bliźniakach? Przecież bym kota dostała. Trzecie? O nie, dziękuję, wymorduję. Kawy, natychmiast! 2 kubeczki kefiru, wpadam do pokoju i widzę ojca nad leżaczkiem młodszej, buja, jego wzrok mówi „jestem spóźniony do pracy, dobrze, że już wyszłaś z tej kuchni”. Patrzę na ławę a ta zasypana chusteczkami, chusteczki natomiast prawie zalane krwią. No drugi kosz na śmieci. Zaganiam starszą do zbierania – o dziwo: słucha się. W tym czasie młodsza chwilę podsypia. Małż żegna się i wychodzi do pracy, patrzę na zegarek i w pierwszym momencie zamiast 6:56 widzę: 666. Jakby tak proroczo trochę.
Młodsza wyje. Podnoszę, wnet zalewa mi koszulkę na wpół strawionym mlekiem... "Mamo, a wiesz, że tata mówi kulwa mać i matole jak jakiś matoł za mocno zahamuje?”. Uroczo, doprawdy. Patologia pod nosem.
Jeśli przeżyję ten dzień i dzieci go przeżyją, mogę sobie wieczorem zrobić spa w nagrodę. Ale znając życie, to po prostu… zasnę.